23 stycznia 2017

filmowo: Paterson

Hej hej!

Ze wstydem przyznaję, że zaniedbałam na blogu serię "filmowo". Ostatni tego typu wpis pojawił się dwa miesiące temu, czyli zdążyła minąć już kupa czasu. W ciągu tych tygodni obejrzałam parę produkcji, ale nie wydawały mi się warte wspomnienia na ajce (umówmy się, Bridget Jones 3 to nie szczyt światowej kinematografii). W zeszłym tygodniu miałam jednak okazję zobaczyć film tak odmienny od reszty i na tyle nietypowy, że zasłużył sobie na osobną prezentację. Przed Wami "Paterson"; zapraszam!


Paterson (Adam Driver) jest kierowcą miejskiego autobusu. Niczego mu nie brakuje. Kocha swoją pełną szalonych pomysłów żonę (Golshifteh Farahani), która każdego dnia tworzy nowy plan na przyszłość. Mężczyzna ma czas na swoją pasję (pisanie wierszy), spacery z psem i spotkania z grupą zaprzyjaźnionych ekscentryków. Jest wśród nich przeżywający zawód miłosny kompan od kufla, wyzwolona singielka przesiadująca wieczorami w barze, czy wiecznie narzekający kolega z pracy, który zazdrości Patersonowi pogody ducha. Jednak na skutek zabawnego zbiegu okoliczności stoicki spokój tytułowego bohatera zostaje poddany próbie.


Słyszeliście kiedyś o tworze Warhola z lat 60.? Nakręcił on ośmiogodzinny film zatytułowany "Empire", który składał się z jednego, statycznego ujęcia nowojorskiego Empire State Building. Niektórzy mogli mieć takie wrażenie podczas seansu "Patersona". Mocno koloryzuję, ale chodzi o stałość i niezmienność, jaką przedstawia owa produkcja. 

Dzień tytułowego bohatera ma ustalony bieg. Budzi się około 6.15, je śniadanie i, zabrawszy ze sobą lunch, idzie do pracy. Jazdę za kierownicą autobusu urozmaicają mu pasażerowie i ich, nieświadomie podsłuchiwane, rozmowy. Spokój i powtarzalność egzystencji Patersona zaburza nieco jego ukochana Laura; postać kontrastowa, prawdziwa artystka, codziennie znajdująca nowe pasje, nowe drogi do samorealizacji, nowe miejsca w domu do pomalowania i nowe ubrania do przerobienia. Stanowi dla męża inspirację w tworzeniu wierszy. Prostych, bez rymów i zbędnego nadęcia. Tak jak film, są pochwałą codzienności. Dostrzegają małe rzeczy, które w zasadzie nie mają większego znaczenia, jak choćby opakowanie zapałek z literami ułożonymi w symbol megafonu. Kiedy pojawił się pierwszy, skłamię mówiąc, że się nie uśmiałam. Myślałam, że te utwory tworzone są dla jaj. Jednak z upływem czasu i kolejnymi poematami dostrzegłam ich ukryte piękno.

Pojedyncze epizody przełamujące rutynę sprawiły, że koniec końców miałam na temat produkcji pozytywne odczucia. Bez tych kilku scenek czułabym się jak na projekcji "Empire". Jak podsumowałabym ten film? Najlepsze słowo to prostota. Nie potrzeba ogromnego nakładu finansowego, wielkich nazwisk, efektów specjalnych, wymyślnej fabuły i dramatyzmu, by stworzyć dobre kino. Na tym polega urok "Patersona"; każdy jest w stanie się do niego odnieść, odnaleźć w nim element swojego życia, utożsamić się z bohaterami, dostrzec piękno w codzienności i ustalonym rytmie. 

Słyszałam po seansie zupełnie skrajne opinie. Jednych nudzi, innych zachwyca. Jedni mają ochotę opuścić salę, by nie przysnąć, inni chcą pójść na kolejną projekcję. Nie podpisuję się pod żadną z tych grup. Mój światopogląd nie uległ zmianie i nagłej realizacji po obejrzeniu filmu, ale nie oznacza to, że w Waszym przypadku będzie tak samo. Jeżeli lubicie "życiowe" kino, polecam Wam "Patersona". A nawet jeśli na co dzień unikacie tego typu produkcji, spróbujcie. I koniecznie dajcie znać, jakie będą Wasze wrażenia!

Na dzisiaj to wszystko. Dużo łatwiej oczywiście opisuje się film obfitujący w akcję, pełen skomplikowanych charakterów i poplątanych historii, jednak mimo wszystko wydaje mi się, że nie wyszło najgorzej. Wyszłam już z wprawy i muszę częściej wrzucać filmowo na bloga. Kończę szósty dzień tygodnia z ajką i już teraz zapraszam Was na jutrzejszą, ostatnią odsłonę całej serii.

Love you,
K. 

1 komentarz:

dziękuję za Twój komentarz! ♡

jeśli masz do mnie pytanie, zadaj je pod najnowszym wpisem :)