18 stycznia 2017

czarne usta w macie - Inglot 437

Hej hej!

Dzisiejszym wpisem rozpoczynam tydzień z ajką, czyli serię codziennych wpisów. Mam nadzieję, że uda mi się zróżnicować publikowane na łamach bloga treści i nie zanudzić Was przez najbliższe 7 dni. Jak widzicie po tytule, będzie nieco nietypowo, bo opowiem Wam o czarnej pomadce, którą nabyłam parę dni temu. Jeżeli jesteście ciekawi, jakie spostrzeżenia przyszły mi na myśl po kilku użyciach, zapraszam do dalszej lektury!



Gdybym miała podsumować swe odczucia jednym zdaniem, powiedziałabym, że jest to produkt dziwny. Formuła faktycznie jest matowa, ale jednocześnie bardzo tępa w nakładaniu i nie ma najmniejszej opcji na nałożenie tej pomadki na usta bez wcześniejszego ich obrysowania. W tym konkretnym przypadku używam najzwyklejszej czarnej kredki do oczu, ale przy innych kolorach niezbędny będzie odpowiedni odcień konturówki. Jednocześnie, mimo dość woskowej i niełatwej w aplikacji formuły, na ustach zachowuje się zaskakująco dobrze. Jest na tyle sucha, że praktycznie się nie odbija (a przynajmniej w niewielkim stopniu) i nie spodziewałam się, jak dobrze będzie się nosić. Nieunikniona przy czarnej szmince jest linia łączenia warg lub tzw. butthole lip (nie będę pisać o dupnych ustach, bo nie oddaje to uroku tego angielskiego zwrotu :D), ale szczerze mówiąc przestałam się tym przejmować i noszę ciemne usta akceptując taką kolej rzeczy. Na początku ściera się dość równomiernie, ale w niektórych warunkach ma tendencję do grudowania przy schodzeniu; jeszcze nie wydedukowałam, od czego to zależy. 

Historia z nią związana jest trochę pogmatwana, ale przybliżę ją Wam w telegraficznym skrócie. W związku z przebieraną imprezą wymyśliłam sobie makijaż sarny z czarnymi ustami. Udałam się do Douglasa, który (jak myślałam) miałby w swojej ofercie Liquid Suede Cream Lipstick, ale oferta tejże marki w moim Douglasie była bardzo uboga, skoczyłam więc do Golden Rose po Velvet Matte w odcieniu 33, ale na stoisku dostępny był tylko tester. Ostatnią deską ratunku okazał się właśnie Inglot, gdzie kupiłam najdroższy w karierze produkt do ust - szminkę za 34 złote. Tonący brzytwy się chwyta.


Jaki jest mój finalny werdykt? Sama nie wiem. Na pewno będę tę szminkę nosić, bo bardzo ciemne, a momentami może wręcz hardkorowe kolory są tym, co lubię, a ta pomadka jest po prostu spoko. Nie jest to może produkt górnolotny, niezastąpiony i wspaniały, ale daje radę. Jestem ciekawa jednak, jak sprawują się wcześniej wspomniane, niedostępne czarne szminki. Może w przyszłości zaopatrzę się we wszystkie i przeprowadzę wielką konfrontację czerni. Who knows.

Dajcie znać, co sądzicie o tej pomadce. Ciekawi mnie przede wszystkim, czy mieliście styczność z tą inglotowską formułą oraz czy odważylibyście się wyjść do ludzi z tak wyraźnym punktem w makijażu. Czekam na Wasze komentarze! I do jutra!

Love you,
K.

2 komentarze:

  1. *Wymyśliłaś makijaż lwa, a wyszła sarna. Hihi. Już nmg się doczekać jak cię w tym zobaczę!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Wymyśliłam i zrobiłam makijaż lwa, który nie wyszedł i w ostatniej chwili zostałam sarną; zrobiłam w tekście skrót myślowy, bo miało być w telegraficznym skrócie!

      Usuń

dziękuję za Twój komentarz! ♡

jeśli masz do mnie pytanie, zadaj je pod najnowszym wpisem :)