6 marca 2016

jak (nie) ściągać hybrydy w domowym zaciszu

Hej hej!

Dzisiejszy post jest wynikiem mojego paznokciowego eksperymentu. W tym poście wspominałam, że jedną z pozycji na chciejliście na 2016 jest zestaw do robienia hybryd. Pozwolę sobie na trochę przydługi wstęp, a potem przejdę już do tematu przewodniego tego posta.


Od dłuższego czasu chodziło mi po głowie spróbowanie manikiuru hybrydowego. Z jednej strony kusiła mnie obiecywana trwałość, ale jednocześnie odkładałam plany na "kiedyś", bo zawsze miałam ważniejsze wydatki i inne sprawy na głowie. I w końcu, pewnego pięknego dnia, w ramach prezentu urodzinowego dostałam wizytę w salonie na założenie takowych paznokci. Spośród wieeeelu inspirujących wzorów i kolorów wybrałam ten imitujący czarny marmur. Noszenie tego typu paznokci uświadomiło mi, w jak dużym stopniu coś ciągle przy nich działam. Moje ciągłe skubanie i owe działanie w okolicy skórek i nasady paznokci poskutkowało podważeniem lakieru i decyzją o ich ściągnięciu po upływie 16 dni. Jako, że nie miałam ochoty jeździć ani wydawać pieniędzy na ściągnięcie hybrydy, a naczytałam i naoglądałam się już mnóstwo materiałów na temat tej czynności, postanowiłam zrobić to sama, z zakodowanym w podświadomości hasłem "paznokcie nie palce, odrosną" w przypadku porażki. Tym samym pragnę przejść już do meritum i pokazać wam, jak to zrobiłam. Od razu wspomnę, że nie obeszło się bez strat i po tym zabiegu pazury jednak (mocno) ucierpiały. Ciężko mi stwierdzić, jak duży wpływ na ich stan miało zmatowienie bloczkiem przed nałożeniem wszystkich warstw, a jaki namaczanie w zmywaczu czy późniejsze (nieco nieumiejętne i momentami z użyciem zbyt dużej siły) ściąganie patyczkiem do skórek. Ponadto warto wspomnieć, że nie ściągnęłam manikiuru w całości - nie byłam pewna, czy miejscowe zgrubienia (? - nie wiem jak inaczej je określić; lekko wypukłe, nieregularne plamki) to resztki bazy, czy łuszcząca się płytka, więc zostawiłam je w spokoju. Można więc powiedzieć, że dzisiejszy wpis to taki trochę anty-tutorial. Tak czy inaczej, serdecznie was na niego zapraszam!

Co najpewniej będzie wam potrzebne (nawet przy poprawnym procesie):


1) zmywacz z acetonem bądź czysty aceton kosmetyczny - słyszałam, że zielona Isana dobrze sprawuje się w tej roli i to właśnie z jej pomocy korzystałam
2) waciki (u mnie zwykłe, używa się też bezpyłowych)
3) folia aluminiowa do zawinięcia kompresów
4) nożyczki do przycięcia wacików, bo (jak się później przekonałam) na jeden palec wystarczy dobrze namoczona ćwiartka
5) gruboziarnisty pilnik oraz polerka (jej w końcu nie użyłam)
6) patyczek do skórek lub jakiekolwiek wygodne w użytku narzędzie do ściągnięcia namoczonego lakieru (nieuwzględniony na zdjęciu)

Do roboty!


Tak wyglądały moje paznokcie po wspomnianym czasie nieco ponad dwóch tygodni. Jak widzicie, najbardziej ucierpiał kciuk oraz, mniej już widoczny, palec wskazujący, chociaż środkowy też zaczynał mieć pod górkę.
Pierwsze, co zrobiłam, to spiłowałam warstwę topu:


Momentami nieco mnie poniosło, i np. na palcu serdecznym dotarłam aż do gołego paznokcia na końcu, podobnie z małym i niewidocznym na zdjęciu fragmentem wskazującego.


Tak przygotowane paznokcie zawinęłam porządnie w mocno namoczony wacik i ściśle zabezpieczyłam folią. Kompresy trzymałam na palcach około 20 minut, a po upływie tego czasu prezentowały się następująco:


Lakier w kilku miejscach ładnie zszedł lub wystarczyło tylko lekko go podważyć. Sporym błędem, jaki popełniłam, było zdjęcie wszystkich kompresów na raz. Lakier jest najbardziej plastyczny i najłatwiej się go usuwa tuż po zdjęciu wacika, więc kiedy pozbyłam się ich wszystkich, warstwy na niektórych palcach zdążyły ponownie nieco stwardnieć, nim udało mi się do nich dotrzeć. Polecam więc zajmowanie się jednym palcem na raz.


Po zeskrobaniu większości resztek, paznokcie wyglądały jak na zdjęciu powyżej. Na palcach środkowym i serdecznym widać największe straty; te białe plamy, które początkowo wzięłam za resztki lakieru, okazały się być po prostu płytką paznokcia. W tym miejscu przestałam też robić zdjęcia, bo przestałam wierzyć w swoje umiejętności i porzuciłam pomysł ich publikacji. Opiszę wam jednak, co było dalej. Namaczałam paznokcie jeszcze 2 razy, za każdym razem pozbywając się coraz więcej pozostałości. W końcu wszystkie ciemne fragmenty, czyli sam kolor hybrydy, zeszły, a mi pozostało zrobić drugą dłoń, już nieco delikatniej i z mniejszymi stratami. Jak wspominałam wcześniej, nie pozbyłam się całości - większość bazy zdrapałam, a jej resztki chyba dalej tkwią na mojej płytce, choć ostatnio i tak postanowiłam skrócić paznokcie, bo odzwyczaiłam się od długich szponów, a że od zdjęcia hybrydy minęły już prawie dwa tygodnie, zdążyły urosnąć i zaczęły przeszkadzać w codziennym życiu.

Domyślam się, że czytając tego posta i widząc powyższe zdjęcia, niejeden profesjonalista doznałby palpitacji i wzniósł ręce do nieba, myśląc "jak tak można".
Podsumowując mój eksperyment, nie wiem, czy będę kontynuować swoją znajomość z lakierami hybrydowymi. Po pierwsze, za bardzo lubię zmiany, i te dwa tygodnie to dla mnie WIECZNOŚĆ. Po drugie, z moim zamiłowaniem do skubania najmniejszych niedociągnięć na paznokciach, wytrzymałość spada do max. 10 dni w stanie idealnym i ok. 2 tygodni w stanie "do przejścia". Z drugiej strony, może inna marka zajmująca się hybrydami, inne połączenie kolorów, inna ilość warstw itd. przełoży się na inne rezultat końcowy. Nadal nie wykluczam więc możliwości zakupu lampy i zestawu do domowego robienia tego typu manikiuru. Pożyjemy, zobaczymy.

P.S. Wracam do blogowania po niemal 3-tygodniowej przerwie, chociaż dziś bardzo ciężko było mi ruszyć pośladki i zebrać myśli, bo coś mnie dopadło i powoli się rozchorowuję. Trzymajcie kciuki, żebym przetrwała to bez wizyty u lekarza i zwolnienia lekarskiego ze szkoły.

Love you,
K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

dziękuję za Twój komentarz! ♡

jeśli masz do mnie pytanie, zadaj je pod najnowszym wpisem :)